Serdeczny człowiek – Mirosław Bandel
11 lipca 2020 r. odszedł od nas na zawsze Mirosław Bandel. Pozostawił po sobie serdeczny i ciepły ślad, który trudno zapomnieć. Kim był Zmarły, związany od 1983 r. najpierw z TPPR, a później ze Stowarzyszeniem Współpracy Polska–Wschód?
Urodził się 15 marca 1942 r., a zatem w trudnym okresie okupacji niemieckiej, w rodzinie chłopskiej w Srebrnej koło Łodzi. We wczesnym dzieciństwie stracił obydwoje rodziców. Jego ojciec Józef zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym Gross-Rosen, a w 1949 r. zmarła matka Anna. Jego wychowaniem, aż do uzyskania pełnoletniości, zajmowała się ciotka. Pamiętam, że po latach wiele razy wspominał również ze wzruszeniem i wielką wdzięcznością kapłana diecezji łódzkiej, ks. Jana Umińskiego, który wobec niego oraz jego brata miał zawsze otwartą i hojną dłoń.
W 1960 r. uzyskał świadectwo dojrzałości w Liceum Ogólnokształcącym w Łodzi. Po maturze rozpoczął studia w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Krakowie. Trzy lata później zaczął pracować jako trener w szczecińskim Kolejowym Klubie Sportowym „Pionier”. Jednocześnie kontynuował studia, tym razem na Wydziale Filologii Polskiej w Studium Nauczycielskim w Szczecinie. Ukończył je w 1965 r. i bezpośrednio po tym podjął pracę dydaktyczną w szkolnictwie. W 1966 r. zawarł związek małżeński. Miał syna Mariusza.
Jego praca w szkolnictwie nie trwała długo, bo już w 1966 r. został zatrudniony w Zarządzie Okręgowym Związku Zawodowego Pracowników Rolnictwa PRL w Szczecinie. Później pracował zawodowo na różnych stanowiskach. W 1975 r. został skierowany na studia specjalistyczne do Moskwy, które cztery lata później ukończył z tytułem magistra ekonomii pracy. Po powrocie z zagranicy podjął pracę na stanowisku kierownika Oddziału Zarządu Głównego Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Spożywczego i Cukrowniczego w Szczecinie. Przez wiele lat, aż do swej śmierci, działał społecznie w Zarządzie Rodzinnych Ogródków Działkowych im. Bohaterów Warszawy w Szczecinie. W ostatnim okresie był zresztą jego prezesem.
W maju 1981 r. został wybrany do sekretariatu Stałego Komitetu Krajów Nadbałtyckich, Norwegii i Islandii. Kilka lat później związał się na stałe ze Stowarzyszeniem Współpracy Polska–Wschód. Zainteresowanie wschodem miał jakby we krwi. Przez wiele lat był prezesem Zachodniopomorskiego Oddziału Stowarzyszenia Współpracy Polska–Wschód i z tej racji kierował domem tego Oddziału. Wiele podróżował za naszą wschodnią granicę. Był częstym i chętnie przyjmowanym gościem zwłaszcza w Królewcu, czyli obecnie Kaliningradzie. Miał tam wielu przyjaciół. Był przez nich ceniony. 20 listopada 2011 r. Andriej B. Omielczienko, sekretarz Komisji ds. Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego Izby Obywatelskiej Obwodu Kaliningradzkiego wręczył mu specjalny Medal Pamięci „za zasługi w dziele krzewienia prawdy historycznej i działania na rzecz upamiętnienia miejsc historycznych związanych z walką żołnierzy radzieckich”.
Każda jego podróż na wschód owocowała wspomnieniami. Dla kolegów, współpracowników i przyjaciół zawsze przywoził jakieś pamiątki. Pamiętał o wszystkich. Chciał jakby zapisać się w naszej pamięci. Utrzymywał z nami ciepłe i serdeczne kontakty. Telefonował. Wysyłał kartki pocztowe z podróży.
Wiele razy bywał w Lublinie i brał udział w organizowanych przeze mnie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim międzynarodowych sympozjach naukowych na temat Polaków w byłych republikach ZSRS. Jestem Mu za to wdzięczny.
Na jednym z takich sympozjów, odbywającym się 22 września 2003 r., a poświęconym Polakom na Krymie, zabrał ze swadą głos. Myślę, że koniecznie trzeba zacytować dłuższy passus z tej mądrej i bardzo aktualnej wypowiedzi, bo odbija się w niej duchowa sylwetka Mirosława Bandela.
Działam w Stowarzyszeniu Współpracy Polska–Wschód i myślę, że niejedno zbliżenie z Rosjaninem, Ukraińcem, Białorusinem – żeby nie wymieniać wszystkich kontaktów – mogę zapisać na moim koncie. Jednakże szczerość za szczerość, a moje lubelskie przyjaźnie są znaczone szczerością. Jeśli to, co robimy wspólnie w Stowarzyszeniu, w placówkach naukowych zajmujących się Polonią, wydaje owoc dostrzegalny, to takie jak dzisiejsze spotkania i idący ich śladem owoc w postaci publikacji do tego się przyczyniają w skali wprost niewymiernej. […].
Jeśli mówię to, co Państwo słyszycie, to po to tylko, by przekonać już przekonanych o tym, jak bardzo potrzebna jest ta stale umacniana nić porozumienia, te spotkania, kiedy ludzie z różnych stron, różnych języków, choćby na chwilę stają się sobie bliscy. To taki rodzaj dyplomacji, nazwałbym ją ciepłą, dotykalną ręką człowieka spotkanego na drodze, poznanego w przelocie. Nic więc poddanego rygorom protokołów, wręcz przeciwnie – coś naturalnego, co każdy może zrozumieć, mędrzec i maluczki, bo bliskości nie buduje się traktatami ani umowami, ani decyzjami takich czy innych instancji. Niech one sobie będą. Są potrzebne, ale najpotrzebniejsze są serca bijące w rytmie wzajemnego zrozumienia. Myślę, że nie pomylę się definiując spotkania, jak dzisiejsze, w taki właśnie sposób. Jest to po prostu zbliżenie serc. One nie znają języka sztucznie stworzonego przez polityków. One mają swój własny język. Czyż nie jest on w użyciu na tej sali? Owszem, ale tak bardzo pragniemy, by wyszedł wraz z nami z jej murów i zadomowił się wszędzie tam, gdzie żyjemy, gdzie możliwe jest zarówno dobro, jak i zło.
To, co słyszeliśmy w czasie obecnej sesji, było może szczególnie nam bliskie, choć dotyczy terenu odleglejszego niż inne regiony Ukrainy. Ktoś powie może, że przecież Polaków na Krymie jest niewielu, zaledwie kilka tysięcy. I cóż z tego? Jest to także historia ta, która ich w te zakątki przywiodła, i ta burzliwa, bolesna, a zarazem bohaterska, kiedy z Krymu wychodziły zagony i nawiedzały Ruś, zabierając w jasyr bez wyboru: polskiego szlachcica i ruskiego chłopa, katolika rzymskiego i prawosławnego. Któż zdoła sięgnąć wyobraźnią tak daleko, by uzmysłowić sobie ogrom cierpień wleczonych w niewolę niewiast i dzieci, mordowanych ojców i braci. Ale każde zło ma w zanadrzu odrobinę dobra i tak wielu z tych nieszczęśników zaludniło stepy krymskie, pozostawiając za sobą, nie tylko pomniki swej obecności, ale także owoc swojego tworzenia. O tym tu była mowa i warto było przypomnieć, bo nie każda pamięć sięga w te odległe rejony, a dla wielu może polski dorobek na Krymie to po prostu legenda, czcigodna, ale już wygasła, niepotrzebna. Dobrze więc, że ks. prof. Walewander o tym pomyślał i znalazł tylu wybitnych znawców, którzy dopomogli w odgrzebaniu jakże ciekawej przeszłości, jak się okazuje – nie do końca zagrzebanej w niepamięci. […].
Jestem tutaj w Instytucie Badań nad Polonią i Duszpasterstwem Polonijnym KUL, bo po prostu wielkim uczuciem darzę każde miejsce, gdzie stopa polska stąpała, pozostawiając trwały ślad. Szukamy śladów miłości i wierności ideałom. Nie zaniechajmy tego. Zatem do następnego spotkania, kolejnego odcinka naszych dróg w poszukiwaniu polskiego tropu.
Niech Bóg błogosławi w dalszych, tak potrzebnych badaniach naukowych!”[1].
Takim był pan mgr Mirosław Bandel. Serdeczny, szczery, bardzo wylewny. Przemawiał często ze wzruszeniem, aż do łez. Może niektórych raził jego na poły kaznodziejski ton.
Pana Mirosława nie możemy zapomnieć takim, jakim On był. Również Jego spuścizna nas zobowiązuje. Mamy wielu takich aktywnych działaczy; ludziciekawych, bez których – jak głosi przysłowie – nie może istnieć wieś[2]. A my dodajmy: ani wieś, ani miasto, ani cała ziemia.
Ks. Edward Walewander
[1] M. Bandel, Zamiast podsumowania, w: Polacy na Krymie, red. E. Walewander, Lublin 2004, s. 261-263.
[2] Por. A. Sołżenicyn, Zagroda Matriony i inne opowiadania, tłum. A. Wołodźko, Warszawa 1990, s. 33.